PRZYJACIELE
Rejony
2010-07-22
Rogaland czyli baldy w Norwegii
Bynajmniej nie łykamy w pośpiechu mdłego musli i letniej herbaty przed wyruszeniem w zimną, ciemną pustkę, po oblodzonym grzbiecie tylko po to, by ze zdobytego szczytu podziwiać okazałą panoramę. My, to znaczy „balderowcy”, rzadko zaczynamy dzień przed godziną 10 rano. Nawet jeśli do kawki zabraknie nam croissanta, zawsze to pozytywny początek dnia, nie wspominając już o różnorakich wyczynach, które mogą być jego rezultatem. Na szczęście, pierwszy łyk aromatycznej esencji pozwala uniknąć porannego nieładu. Wspomnienia mojej pierwszej podróży do Norwegii zaprowadziły mnie wprost do właściwej paczki kawy.
Doświadczenia z mojego pierwszego pobytu nauczyły mnie jeszcze jednej rzeczy. Ładną pogodę trzeba natychmiast wykorzystać, nawet jeśli oznacza to czwarty dzień wspinania z rzędu mimo, że skóra na palcach nabiera już barwy i konsystencji siekanego steku, a bicki mają tonus wyrzuconej na brzeg meduzy. Nigdy nie wiadomo, jaka pogoda będzie jutro, pojutrze, nie mówiąc już o następnym tygodniu. Nie można tracić ani minuty. Norwegia to fantastyczny kraj z taką skałą, że przyprawi o zawrót głowy nawet najbardziej zblazowanych wspinaczy. Ale co się tyczy pogody, Katalonia to to nie jest! W barach sangrii nie serwują. Zresztą trip, o mało co, nie poniósł klęski, zanim jeszcze na dobre się zaczął...
Kiedy ogląda się foty z tych różnych idyllicznych miejscówek – wspin w samym podkoszulku, piękne słońce – przychodzi człowiekowi na myśl hasło: „żyć, nie umierać”. Życie jest piękne, to prawda. Ale nie dajmy się zwieść tym obrazom – pokazują jedynie tylko mały wycinek rzeczywistości. Trip się udał, ale bardziej dzięki opatrzności losu, niż zwykłej kolei rzeczy. Pozwólcie, że wam opowiem.
Jakieś pięć lat temu wyruszyłem w poszukiwaniu przygód na daleką norweską północ, w rejony Tromso. Mój przyjaciel Didier Berthod kompletował ekipę, żeby wytyczyć tradową drogę na dziewiczej ścianie zwanej Blaaman, o której – prawdę powiedziawszy – niezbyt wiele wiedział. Pewien gość z Tromso, najbliższego miasteczka, naopowiadał mu, że można się tam wspinać całą dobę w słońcu... Giovanni Quirici dopisał się do wyprawy jako partner do liny, a ja do robienia fot. Był to jeden z lepszych tripów w moim życiu: trzy intensywnie spędzone tygodnie na jednej z najpiękniejszych wielowyciągowych dróg tradowych w Europie. A przy okazji odkryłem nieprawdopodobny potencjał bulderowy i obiecałem sobie, że na pewno tu powrócę.
Okazja powrotu do kraju Wikingów nadarzyła się dopiero w zeszłym roku. Udało mi się przekonać Mammuta do zorganizowania „team tripu” do Norwegii, co już było połową sukcesu. Pozostało jeszcze zebrać w jednym czasie całą ekipę, a biorąc pod uwagę napięty terminarz jej członków, graniczyło to z cudem. Powodzenia! Ostatecznie po wysłaniu 12000 maili, udało się zarezerwować na wyjazd kilka wolnych dni w sierpniu. W skład teamu wszedł mój stary przyjaciel Cyrille Albasini, mocny i wszechstronny wspinacz, który zdążył już przywyknąć do moich fotograficznych pielgrzymek. Franz Widmer, kolejny Szwajcar, równie silny co skromny, którego poznałem dopiero na lotnisku. Autor licznych ekstremalnych, pierwszych przejść i powtórzeń w Szwajcarii i za granicą. Jego zawsze dobry humor, dowcip i talent kulinarny stanowiły podstawę sukcesu tego tripu. Magnus Midtboe – w roli nieustraszonego Wikinga – oraz Anna Stöhr, mistrzyni świata w bulderingu w 2008 roku, zawsze uśmiechnięta i „straszna”, kiedy trzeba przytrzymać jakieś chwyty.
W planach mieliśmy wspin w całkiem nowym i nieznanym rejonie Gjaerdalen alias „Magic valley”, niedaleko miasta Bodo. Z moich badań wynikało, że jest to jeden z najlepszych rejonów Norwegii o sporym potencjale, jak i wielu możliwościach wokół, wliczając w to wspaniałe Lofoty, które również mieliśmy zamiar wyeksplorować. Bilety lotnicze i camping car zostały zarezerwowane, ustalone wszystkie kontakty z lokalsami, którzy mieli nam pomóc w odkrywaniu tego regionu. Wszystko dopięte na ostatni guzik, żeby trip się udał, zarówno pod względem wspinaczkowym, jak i fotograficznym. Wszystko, za wyjątkiem norweskiej pogody...
Dzień przed wyjazdem, będąc w trakcie dopracowywania ostatnich szczegółów, podkusiło mnie, żeby rzucić okiem na prognozy na nadchodzący tydzień... A tam dramat. Grube krople potu zaczęły spływać mi po czole. W Bodo tydzień opadów na non stopie. Cóż robić? Perspektywa spędzenia w karawanie jednego z pięciu tygodni w poszukiwaniu kawałka suchej skały była średnio zadowalająca. Oj, podżyłem tego dnia, bo nie dość, że trzeba było znaleźć jakieś miejsce w Norwegii, gdzie byłyby głazy, to jeszcze z w miarę ładną pogodą. Po godzinach poszukiwań w sieci i kilku telefonach zdarzył się cud! Udało mi się wszystko przeorganizować tak, żeby pojechać na dziesięć dni do Rogaland. Bilety i samochód z trudem przebookowałem do Oslo, ale mniejsza o to... Rezultaty możecie sami zobaczyć na zdjęciach. Zresztą lało wszędzie, nie tylko w Norwegii ale i w całej Europie, a my na fotach w krótkim rękawku w rejonie na pewno lepszym, niż nasz początkowy cel podróży. Ostatecznie, na przekór wszystkim przygotowaniom, nasza podróż toczyła się jak w ruletce. Codziennie wspinanie, fantastyczne rejony, superzmotywowana i wesoła grupa. Olbrzymi potencjał. Jakość norweskiej skały jest doskonała, właściwie moglibyśmy spędzić cały czas w samym Sirevag, realizując coraz to nowe projekty bulderowe. Małe formy skalne rozciągają się jak okiem sięgnąć.
Punktem kulminacyjnym tripu był, bez wątpienia, na wpół highball, na wpół solo Magnusa w Lysebotn. Do tego wspaniałego rejonu na krańcach Lysefjordu wiodła kręta droga, zakończona 27 agrafkami na zjeździe do doliny. Lysebotn jest bardziej znany ze swoich wielkich ścian, z których rzucają się zapaleńcy base jumpingu. Tymczasem, pośrodku doliny można się bardzo przyjemnie powspinać na porozrzucanych głazach. Już drugiego dnia pobytu na miejscu, Magnus szybko rozwiązał najtrudniejsze problemy. Zrobiło się całkiem ciepło, więc tym samym został zmuszony porzucić swój własny projekt po oblakach, których nie dało się przytrzymać. Wcześniej odkryłem gigantyczny głaz – jakieś dziesięć metrów wysokości, lekko przewieszony, chwyty co prawda w sporych odległościach od siebie, ale układały się w ewidentną linię. Oczywiście, że był za wysoki, jednak dla żartu pokazałem go Magnusowi. Nigdy nie żartujcie sobie z młodych...

Magnus na highbalu Hoka hey, 7C+, Lysebotn
 
Poszedł tylko rzucić okiem, a my wspinaliśmy się dalej. Po jakiejś godzinie, nie mając żadnych wieści od Magnusa, poszliśmy zobaczyć co robi. Znaleźliśmy go w trakcie czyszczenia chwytów, zawieszonego pośrodku ściany. Anna pobladła, ja miałem mokre dłonie, Cyrille nerwowo się zaśmiał, a Franz zaczął oglądać lądowisko, które było dosyć płaskie, jednak z ziemi wystawało kilka sporych kamieni. Magnus był cały w skowronkach: „Przepiękny! Do zrobienia... muszę tylko sprawdzić chwyty – czy się nie urwą!” W sumie, patrząc na tę wysokość, lepiej, żeby faktycznie wytrzymały. Złapałem Magnusa na wędkę raz albo dwa, a potem czekaliśmy na cień. Anna, która nie chciała tego widzieć, poszła na spacer pooglądać pasące się opodal stado owiec. Cyrille i Franz zaczęli rozkładać crashpady, a ja poszedłem ustawiać aparat. Kiedy skała dobrze się już wychłodziła, Magnus był gotowy. Crux znajduje się mniej więcej w połowie baldu, ale jest jeszcze syty, dynamiczny ruch do kiepskiego chwytu na wyjściu. Upadek stamtąd dobrze nie rokował. Magnus wcisnął się w swoje buty, zamagnezjował, jakby to był jakiś rytuał i wstawił się w chwyty. Perfekcyjnie zrobił w ciągu wszystkie ruchy i szybko znalazł się na ostatnim strzale. Wszyscy wstrzymali oddech, czas się zatrzymał, a Magnus strzelił lewą ręką do słabego oblaka. Z naszych ust wydobyło się tylko westchnienie ulgi. Magnus wycenił bulder na 7C+, a ja zaproponowałem nazwę Hoka Hey – okrzyk bitewny Siouxów, który znaczy mniej więcej „Ładny dziś dzień na śmierć”. Myślę, że przypadło to do gustu jego duszy Wikinga.

Cyrille Abasini na Unionsopplosningen 6C+, Gloppedalen

Rogaland pratique
Rogaland jest jednym z 19 hrabstw w Norwegii. Dokładnie na południowym zachodzie kraju. Jego stolicą jest bardzo piękne miasto Stavanger z typową drewnianą zabudową z XVIII i XIX wieku. To również stolica norweskiego przemysłu naftowego.
Okolice Rogaland obfitują w nieprawdopodobną ilość skał. www.bulderinfo.com opisuje 17 samych rejonów bulderowych. Nie ma żadnego topo w formie drukowanej, ale wszystkie informacje znajdziecie na tej właśnie stronie. Chociaż jest tylko w wersji norweskiej, nietrudno się w tym połapać. Nie udało nam się zobaczyć wszystkich rejonów, ale poniżej przedstawiam krótki opis kilku najlepszych.

Sirevag:
Piękne miejsce na brzegu morza o dość śliskiej skale, która przypomina angielski grit. Kilka przepięknych linii, jak Final hour 6A albo Cyborg 7C. Dzięki nadmorskim wiatrom pogoda jest tutaj często dużo lepsza niż w głębi lądu. Jeśli zobaczycie chmury zawieszone nad wzgórzami, istnieje duża szansa, że w Sirevag będzie ładnie.

Gloppedalen:
Przezwaliśmy Gloppedalen the „waste of rock”. Niestety, ten nieprawdopodobny kamienny chaos, który tam zobaczycie, nie nadaje się do wspinania! Rumowisko głazów pokrywa całe wzgórze, jednak z powodu kiepskiego lądowania trudno znaleźć coś wspinaczkowego. Ale nie wszystko stracone, na dole jest mała rajska plaża z wieloma ładnymi pasażami w każdym stopniu. Koniecznie zobaczcie.

Eiane:
Wiele sektorów wzdłuż małej dolinki z bardzo fajnymi bulderami czy jak Jaming 7A Galaskapens hotel 6A. Niestety, po deszczu skała może długo schnąć. To miejsce  jest zaraz niedaleko słynnego Preikestolen na Lysefjordzie.

Lysebotn:
Wycieczka do Lysebotn jest warta grzechu. Malutkie miasteczko na końcu Lysefjordy jest, co prawda, bardziej znane basejumperom niż bulderowcom, ale znajdziecie tam naprawdę sporo głazów dobrej jakości w bardzo ładnych okolicznościach przyrody. Ben Moon zrobił tam niezły bald Moon arete 7C.

Dojazd:
Najprościej dolecieć do Stavanger bezpośrednio, albo z przesiadką w Oslo. Rejony są od siebie dosyć oddalone, a samochód nie jest tutaj żadnym luksusem. Wielką zaletą Norwegii jest to, że można kempować gdzie się tylko chce. Uwaga jednak, żeby nie rozbijać się zbyt blisko gospodarstw i na polach!

Sezon:
Od maja do października, w zależności od kaprysów pogody...

I jeszcze jedno:
Dobrze zabrać ze sobą gumiaki, dojście w niektóre sektory może się okazać bardzo podmokłe. Jeśli skontaktujecie się z lokalnymi wspinaczami, którzy pokażą wam najlepsze buldery, zaoszczędzicie mnóstwo czasu. Warto odwiedzić w tym celu ścianę w Stavanger http://www.klatresenter.no/.
 
Tekst i zdjęcia: Laurent de Senarclens
Tłumaczenie: Xenia Kuciel

Komentarze
Dodaj komentarz
 

kontakt | współpraca
Copyright 2024 bouldering.pl & GÓRY
goryonline
bouldering
jura
nieznane tatry