PRZYJACIELE
Zawody
2012-03-22
Wyniki i relacja Ładuję na Czepca 2.0
Dokładnie dwanaście miesięcy temu (piszę te słowa w poniedziałek, 19-go marca) obudziliśmy się z dwugodzinnej drzemki po całonocnej pracy przy kręceniu pierwszych zawodów sekcyjnych na RENI-Sporcie. Pamiętam, jak około pierwszej w nocy, podczas apogeum działań, padł był na nas blady strach, że impreza nie spotka się z odzewem, że przyjdzie trzydzieści, może czterdzieści osób, że atmosfera padnie, zanim zdąży się rozkręcić… Pamiętam, że przecierałem oczy ze zmęczenia, wychodząc przed halę, że spojrzałem leniwie na parking, że nie przestałem przecierać oczu ani na chwilę, gdyż zmęczenie natychmiast zostało wyparte przez bezgraniczne zdumienie. Przed hala kłębił się tłum barwny, różnorodny, a przede wszystkim – niemożebnie liczny. W jednej chwili poczułem, że za kilka minut ruszymy na maksa.



W tym roku zaskoczenia nie było. Pomni doświadczeń, otworzyliśmy zapisy internetowe na kilka tygodni przed minioną sobotą i spokojnie zliczaliśmy napływające zgloszenia. Kręcenie przystawek zakończylismy jakby szybciej, drogi finałowe układaliśmy świadomi, czego po nich oczekujemy, straczyło nawet czasu na przygotowanie kart startowych z informacją o trudności boulderów. Zagubiona gdzieś w międzyczasie czarna taśma, która stała się asumptem do półgodzinnej dyskusji pt. „jakim kolorem oznaczamy bonusy?”, nie była łyżką dziegciu, a jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę, że robota idzie dobrze. Słowem – fachurka. O szóstej rano wszyscy spali już smacznie, ustąpiwszy miejsca porannej zmianie. Misiu i Padre ruszyli zamienić poligon naszych działań – halę – w salon na przyjęcie gości, dziewczyny zajęły się aprowizacją. Po dwóch godzinach na pierwszych zawodników czekały już świeżutkie bułki (Filip przyniósł talerz), przez kolejene trzy kwadranse recepcja wydała ich osiemdziesiąt dwie (tyle osób pojawiło się na pierwszej grupie), razem z kartami startowymi i koszulkami. Tradycją jest już osobny krój dla dziewcząt, podobno projektu samego Kierownika Pigmeja, znanego znawcy płci niewieściej.

Poranne tłumy na hali przywitaliśmu więc tym razem utrudzeni, ale spokojni. Podział zawodników na dwie grupy – poranną i popołudniową – pozwolił uniknąć ścisku. Kilka niedoklejonych tasiemek, kilka drobnych poprawek na samym starcie zawodów, a potem machina ruszyła już pełna parą do przodu, napędzana mięśniami prawie stu czerdziestu startujących osób. Przez kolejne trzy godziny tramwaj zwany zawodami przemierzył całą trasę widokową, która wiodła w tym roku przez dwadzieścia cztery przystawki; udało mu się uniknąć wypadków i przerw w jeździe spowodowanych awariami, więc pasażerowie mogli skupić się tylko i wyłącznie na właściwym celu podróży – wspinaniu. Krótka lustracja sytuacji, której dokonywaliśmy od czasu do czasu zasięgając języka i podglądając zmagania, pozwoliła upewnić się, że z trudnościami trafiliśmy nie najgorzej, zaś pomysł z dodatkowymi chwytami, pozwalającymi paniom zniwelować różnicę w parametrze, okazał się trafiony. Jedyne niedopatrzenie było dziełem, a jakże, Mechaniora, który zapomniał poinformować zawodników, że kolelność numeracji przystawek nie jest przypadkowa, tylko dookólna (idąc dookoła hali mijaliśmy kolejne problemy). Naraziło to kilka osób na niepotrzebne wycieczki tam i z powrotem, za co też Mechanior przeprasza.



 

Półgodzinna przerwa, jaka oddzieliła wspinanie obu grup, pozwoliła płynnie minąć się zawodnikom schodzącym z hali oraz tym, którzy dopiero przybyli, więc druga sesja startowa rozpoczęła się bez opóźnień. Piękna pogoda, pierwsza tak dobra aura w roku, skłoniła kilka osób do zmiany planów i wyruszenia w skały; w związku tym na drugiej grupie miejsca na hali było więcej, a zawiesina z magnezji w powietrzu – nie tak gęsta. Tymczasem zawodnicy z poranka korzystali z przerwy obiadowej, aby potem tłumnie stawić się na finały, poprzedzone losowaniem nagród. W międzyczasie udało się dokonać ostatnich poprawek na drodze finałowej panów, zaś biuro przerobiło wszystkie sto trzydzieści pięć oddanych kart i ustaliło listy finalistek i finalistów. Sześć pań i siedmiu panów miało zmierzyć się w walce o zwycięstwo – ostatecznie czynniki losowe (kontuzja, nagłe wypadki) ograniczyło liczbę zawodników do pięciu. Gdy tylko rozlosowaliśmy ostatnie fanty, autorzy dróg (Bejb – damskiej, Mechanior – męskiej) zebrali finalistów pod drogami i przedstawili ich przebieg.

Droga dziewcząt wiodła prawą stroną Dużego ArtRochera, aby następnie, z pomocą bocznej ściany, wejść w dach. Po chwili boczna uciekała w przeszłość, a przed zawodniczkami był jeszcze pasaż po żebrach w dachu, kończący się przerzuceniem nóg na Małego ArtRochera, gdzie czekały chwyt i wpinka topowe. Panowie działali po lewej, drogą przez okap prowadzącą w dach, która następnie skręcała w lewo i kończyła się w okolicy dużego sopla dachowego.

Po chwili nastąpiła prezentacja wspinaczkowa; na drodze pań – w zastępstwie autora, który przygotowywał się do roli sędziego – wystąpił Suderek i pokazał, że cała noc pracy w połączeniu z trudną końcówką może zakończyć się niewesowło. Ostatecznie TOP padł, chociaż loża szyderców trzymała kciuki za porażkę kolegi. Przedskoczek na drodze panów, mechanior, miał łatwiej, gdyż sam przez kilka godzin był kręcił te ruchy; w jego wykonaniu mieliśmy natomiast krótki pokaz na temat: „jak nie należy pracować na wysokości” przy okazji dokręcania poluzowanych chwytów. Było śmiesznie, ale po chwili akcja wystartowała na serio – pierwsi zawodnicy ruszyli.



 


Dawid Warchał, który otwierał finał panów, rozwiał obawy Mechaniora, że przejście przez okap jest za trudne i „położy” widowisko. Brawurowo przemknął bambułę i zakończył wspinaczkę pod wejściem w dach, obiecując ciekawe zmagania. Po drugiej stronie Paulina Załubska i Ewa Kluczewska jako pierwsze wędrowały po drodze damskiej i obu udało się przemierzyć całe brązowe przewieszenie – sił zabrakło dopiero pod dachem. Starujący równolegle z Ewą Piortek Baraniak najpierw powtórzył wynik poprzednika, a następnie – zebrawszy się w sobie i wziąwszy dwa głębsze oddechy – ruszył w sufit. Nieprzyjmne przejście przez przęsło zatrzymało dzielnego zawodnika, niemniej zebrał wielkie brawa i klepnął wynik, który dał mu pudło. Tym samym rozpoczął serię: kolejnych dwóch startujących uzupełniło skład podium.

Najpierw wspinał sie Arek Millan, który połączył start w zawodach na Czepca ze startem w Małopolskiej Lidze Akademickiej (tego samego dnia!) i czuł to w mięśniach; podjął więc najlepszą decyzję z możliwych – wspinać się tak szybko, żeby droga skończyła się przed siłami. Dało to efekt piorunujący – Arek przemnkął po finale z siłą huraganu i chociaż tu i tam zadrżała mu ręka, a w jednym momencie ze ściany poszło nawet hasło: „kurcze, skurcze!”, to zdeklasował stawkę i wygrał pewnie. Idący jako następny Dawid Czuba byłby może skłonny polemizować z tezą o wyraźnej supremacji Arka, niestety podczas wspinania zapomniał o nogach. Publika była, oczywiście, wniebowzięta, szczególnie, że metoda atletyczna zawiodła go ruch dalej, niż doszedł Piotrek Baraniak – na drugie miejsce zawodów; przecieraliśmy oczy ze zdumienia – „prawdziwa siła techniki się nie boi”, jak mawiano w czasach królowania Mateusza Kilarskiego, niemniej trudno było pozbyć się wrażenia, że wyprostowanie ręki podczas wpinek mogło pozwolić Dawidowi nawiązać walkę o tryumf.

Równolegle wspinały się dziewczyny, nie mniej widowiskowo. Roztrzygnięcie finału miało u nich ponadto bardziej dramatyczny przebieg. W przeciwieństwie do kolegów ze ściany obok panie wzięły na poważnie fakt, że droga ma swoje metry i rozsądnie gospodarowały siłami. Kolejne  dwie zawodniczki – Magda Piwowarczyk i Olga Zapasek przemierzyły cały dach i poległy dopiero na przedostatnim chwycie, podczas próby przerzucenia nóg z dachu na Małego ArtRochera. TOP był bliziuteńko, niestety stopień uparcie nie chciał trafić pod nogi. Trzy razy sztuki tej spróbowała Magda Salabura – jak chce przysłowie: za trzecim się udało; niestety, nie starczyło sił na ostatni ruch. Wreszcie ostatnia zawodniczka finału, Kasia Zaczek; pokazała najwięcej spokoju i umiejętności w dachu, spokojnie kontrolowała oddech do ostatnich metrów, panowała nad pulsem i ani razu nie dała się ponieść emocjom. Taniec z gwiazdami podczas kluczowego przerzucania nóg i u niej był igraszką z ogniem, a kiedy wreszcie się udało, to i do ostatniego sięgnięcia trzeba było zabierać się dwa razy. Wstrzymaliśmy oddech na te kilkanaście sekund walki z końcówką drogi, która ostatecznie przyniosła jedyny TOP na drodze i zwycięstwo. Jak mawia Bejb: „ogromna klasa zawodniczki”.


 

Emocje jeszcze nie opadły, kiedy najlepsi zostali wywołani na środek celem wręczenia im nagród. Rolę pucharów spełniły eleganckie deseczki z chwytami firmy J&M i napisem wygrawerowanym przez Napiętego. Jednocześnie też nagrodziliśmy najlepszych w Lidze Boulderowej: Olgę Zapasek i Mateusza Szklarczyka. Zaraz po zakończeniu zawodów całe towarzystwo jęło przemieszczać się w kierunku ulicy Pędzichów, gdzie w „Chacie pod Strzechą” czekała nas imprezka, która pociągnęła w zacne godziny nocne.

Cóz powiedzieć? Wypada na koniec podziekować Wam wszytskim, którzy pojawiliście się w ostatnią sobotę w RENI-Sporcie i stworzyliście atmosferę tych zawodów. Podziękować wszystkim sponsorom imprezy, od których pochodziły nagrody, zarówno te losowane przed finałami, jak i te, które otrzymali najlepsi. Podziękować sobie nawzajem – wszystkim osobom, które wzięły udział w pracy przy zawodach, wszystkim instruktorom i pracownikom. Wreszcie – zaprosić na kolejne zawody „Ładuję na Czepca” za rok.

Andrzej Mecherzyński – Wiktor

zdjęcia: Paweł Krawczyk


strona: 1 2
Komentarze
Dodaj komentarz
 

kontakt | współpraca
Copyright 2024 bouldering.pl & GÓRY
goryonline
bouldering
jura
nieznane tatry